Sword Art Online
Rok 2022. Rewolucyjna technologia NerveGear ma umożliwić zanurzenie się w wirtualnej rzeczywistości w stopniu do tej pory niedostępnym, wysyłając bodźce bezpośrednio do mózgu użytkowników. Akihiko Kayaba, twórca systemu, stworzył jednocześnie pierwszą grę wykorzystującą ten wynalazek – Sword Art Online. Jej premierze towarzyszyło niezwykłe zainteresowanie, jako że przygotowano jedynie dziesięć tysięcy kopii. Jedną z nich posiada były beta tester, Kazuto Kirigaya. Po zalogowaniu odkrywa jednak podstawowy problem – z gry nie można się wylogować. Wkrótce wszyscy gracze dowiadują się z ust samego twórcy, że aby uwolnić się z gry, muszą pokonać stu „bossów” na kolejnych piętrach latającego zamku Aincrad, w którym się znajdują. Jest tylko jeden haczyk – jeśli stracą wszystkie punkty życia, NerveGear zabije ich za pomocą silnego impulsu elektromagnetycznego wysłanego prosto do mózgu. To krótkie ogłoszenie rozpoczyna grę, w której stawką jest życie dziesięciu tysięcy osób. Sword Art Online jest anime bardzo dla mnie szczególnym. Pierwszy raz w życiu z niekłamaną niecierpliwością wyczekiwałem premiery tytułu, o którym nie wiedziałem niemal nic. Byłem nim zafascynowany do tego stopnia, że już po pierwszym odcinku w niecały tydzień przeczytałem większość dostępnych tomów powieści, na podstawie których nakręcono to anime, i byłem nimi zachwycony. Czy jednak ekranizacja trzyma poziom pierwowzoru? Cóż, niestety nie. Fabuła serii wydaje się na pierwszy rzut oka dość prosta: ot, grupa ludzi pokonuje kolejne poziomy gry, by na końcu usłyszeć fanfary i odzyskać wolność. Tym, co stanowi największą siłę serii nie jest jednak wątek główny, który – oceniany na tle całości – wypadłby słabo, lecz wątki poboczne, jakich to anime jest pełne. Historie te pogłębiają naszą wiedzę o świecie gry poznawanym u boku Kazuto (w grze nazywanego Kirito), a także wprowadzają liczne postaci, z którymi główny bohater spotyka się podczas swoich przygód. Tutaj jednak pojawia się pierwsza wada: tempo fabuły. O ile pierwszy odcinek rozgrywa się podczas pierwszych godzin od rozpoczęcia gry, o tyle następny przenosi nas dużo, dużo dalej, bo ponad rok od tego momentu. Bez wątpienia sprawi to, że wielu z was, drodzy widzowie, poczuje się zagubionych – i całkiem słusznie. Zostajemy wrzuceni w środek historii, o której nie mamy zielonego pojęcia, podczas gdy bohaterowie zdążyli już zaznajomić się z będącym ich więzieniem światem, co pozbawia nas okazji do odkrywania go razem z nimi. Dodatkowym problemem jest to, że odcinki od drugiego do dziewiątego stanowią ekranizacje wątków pobocznych, nijak nie rozwijających głównej historii, a jedynie budujących jej tło. Nie miałbym o to pretensji, gdyby nie to, że część z nich, zwłaszcza historia o pierwszej gildii Kirito, jest ewidentnie niedopracowana i cierpi ze względu na niedostatek czasu potrzebnego widzowi na zżycie się z postaciami na ekranie. Efekt jest taki, że ledwo poznaliśmy jedną z bohaterek, a już musimy się z nią pożegnać. Ładunek emocjonalny, który miały nieść sceny z nią związane (w powieści przedstawione bardzo sugestywnie) trafia szlag, a widz zadaje sobie pytanie: i po co to było? Drugim grzechem związanym bezpośrednio z pierwszym, czyli brakiem czasu, jest wycinanie istotnych detali bądź przerabianie ich, co sprawia, że świat wydaje się mniej spójny niż jest w rzeczywistości, a zachowanie postaci staje się nielogiczne. Niech się wam jednak nie wydaje, że fabuła jest kompletną porażką, bowiem generalnie pozostaje na przyzwoitym poziomie. Większość wątków mimo nie najlepszego poprowadzenia jest ciekawa, przedstawiona we wciągający sposób i niezwykle skutecznie trzyma widza przy ekranie. Zwłaszcza wątek główny, który niestety startuje późno, przykuwa uwagę i nie pozwala na nudę, doskonale spełniając założenia serii rozrywkowej. Niewątpliwie wszystkich, którzy oglądają Sword Art Online, a nie są zaznajomieni z oryginałem, zaskoczy rozwój wydarzeń w połowie serii, śpieszę jednak z wyjaśnieniem, że jest to integralna część wątku głównego, stanowiąca jego nietypowe przedłużenie. Niestety, druga część anime wypada odrobinę słabiej niż pierwsza, a to ze względu na dość naciągane założenia i mniej ciekawych bohaterów. Wreszcie sam finał wypada nie najlepiej. O ile w części pierwszej możemy mówić o całkiem ciekawej kulminacji, pełnej emocji, choć zepsutej przez nadmierne przedramatyzowanie (które swoją drogą doprowadziło do absurdalnego wydarzenia nieobecnego w powieści), o tyle finał całej serii jest naprawdę słaby. Chociaż zagrożenie jest de facto poważniejsze, widz podchodzi do niego z mocno kwaśną miną, jako że całość zostaje rozwiązana za pomocą jednego wielkiego deus ex machina, a pokazana walka jest po prostu komiczna. Mimo to sama końcówka okazuje się zrealizowana naprawdę świetnie, zwłaszcza ostatnie sceny, mające w sobie sporo nostalgii i nutkę wesołości, ze względu na puszczenie oka do fanów. Reasumując, fabularnie seria ta nie zachwyca, popełnia masę błędów, ale jednocześnie potrafi bawić i przykuć do ekranu na naprawdę długo. Świat Sword Art Online poznajemy z perspektywy japońskiego nastolatka, czyli właśnie Kirito (używam pseudonimu z gry, ponieważ tak zwraca się do niego cała obsada przez ponad 90% czasu). Jest on osobą spokojną i opanowaną, a przy tym zamkniętą w sobie i niechętnie nawiązującą kontakty z innymi. Brzmi nudno i znajomo? Owszem, ale to nie przeszkadza Kirito być jednym z najbardziej kompetentnych bohaterów anime, jakich miałem okazje spotkać. Co ciekawe, jest utalentowany do tego stopnia, że nie sprawia nawet wrażenia osoby „silnej”, a wręcz półboga, któremu niemalże wszystko się udaje. Z pewnością zniechęci to do niego część widzów, ja jednak zignorowałem tę część jego charakteru i cieszyłem się wariactwami, jakie wyprawiał na ekranie (bieganie po pionowej ścianie jest jednym z mniej widowiskowych). Sam Kirito nie byłby jednak zbyt interesującą postacią, gdyby nie jego partnerka, Asuna Yuuki, która również odbiega nieco od stereotypu japońskiej kobiety idealnej. Jest osobą silną, niezależną i definitywnie nie da się jej zakwalifikować jako „księżniczki”, która jest zbyt głupia, by zrozumieć, że pakuje się w kłopoty, i jednocześnie zbyt słaba, by własny tyłek z tychże kłopotów wydostać. Ba, nie raz, nie dwa, to właśnie Asuna ratuje Kirito z opałów, udowadniając, że jest dla niego równorzędną partnerką. Jej charakter doskonale oddaje wypowiedź Avellany, która stwierdziła, że „w zasadzie nie ma przepisu, że bohaterka to ma być lelyja o inteligencji mojego lewego klapka, bez wyraźnego powodu broniona przez zastęp bishounenów, których suma IQ równa się inteligencji mojego prawego klapka”. Wreszcie na koniec wypadałoby wspomnieć o tym, co niemal od razu widoczne, a o czym sam już pisałem, czyli o związku Asuny i Kirito. Jest on średnio realistyczny, jeśli chodzi o przedstawienie romansu, jednak nie sposób mu zarzucić braku ciepła i uczucia pomiędzy bohaterami, o chemii między nimi nie wspominając. Niestety, nie mogę napisać zbyt wiele o reszcie bohaterów, bowiem Sword Art Online jest zasadniczo teatrem dwójki aktorów, nawet jeśli miejsce Asuny w drugiej części zajmuje inna postać. Niestety, opisanie jej wiązałoby się z poważnym zaspoilerowaniem historii, dlatego też nie zamierzam zdradzić wam żadnych szczegółów. Graficznie seria zdecydowanie wyróżnia się spośród innych tytułów z tego gatunku. Tła są pełne szczegółów, ciekawe i zróżnicowane – przykładem mogą być choćby miasta na każdym z poziomów czy wnętrza budowli-siedzib „bossów”. Kolorystyka zależy od aktualnego miejsca akcji, ale przeważają żywe, soczyste kolory, które jednak nie dają wrażenia przesytu i nie przeszkadzają w oglądaniu. Animacja dotrzymuje kroku reszcie oprawy wizualnej, pokazując pazur podczas walk i pojedynków między graczami, ale także w innych, mniej nastawionych na akcję momentach. Niektórych mogą zniechęcić widoczne deformacje podczas bardziej intensywnych potyczek, jednak jest to raczej stały trend we współczesnych seriach anime, aniżeli problem pojedynczego tytułu. Wyposażenie bohaterów, czyli pancerze i broń, wygląda bardzo realistycznie. Jest to zarówno wada, jak i zaleta – gdyby we współczesnej grze typu MMO pancerze i broń zdobyte podczas walk z najtrudniejszymi przeciwnikami lub eksploracji najtrudniejszych miejsc wyglądały, jakby pochodziły z poziomu startowego, gracze wpadliby w furię. Jest to oczywisty sposób na oszczędzanie pieniędzy przez animatorów, jednak nie świadczy najlepiej o studiu, które w ten sposób ekranizuje niemal pewny hit. Kolejną dość irytującą sprawą jest obecność fanserwisu w postaci kamery najeżdżającej na tyłek absolutnie każdej bohaterki, jaką spotyka Kirito. Nie byłoby to aż tak denerwujące, gdyby nie fakt, że nastrój scen, w których te „bonusy” się pojawiają, jest przeważnie dość ponury. Poza tym jednak golizny tu nie uświadczymy, wyłączając dwie sceny bieliźniane, tak więc osoby nielubiące ecchi mogą spokojnie brać się za oglądanie. Udźwiękowienie stoi na lepszym poziomie, w większości prezentując utwory symfoniczne z dodatkiem chóru w bardziej podniosłych czy znaczących scenach. Słucha się tego przyjemnie, nawet bardzo, jednak nie powinno to dziwić, skoro odpowiedzialna za ścieżkę dźwiękową jest sama Yuki Kajiura. Nieco mniej podobały mi się utwory otwierające i zamykające każdy odcinek. Niestety, o ile pierwszy opening, Crossing Field, miał w sobie to coś, co sprawiało, że słuchało się go z przyjemnością, to cała reszta jest tak do bólu przeciętna, że nie warto o niej wspominać. Z grą aktorską jest niestety tylko nieco lepiej. Yoshitsugu Matsuoka jako Kirito spisuje się średnio, bowiem niemal cały czas gra na jedną, dość monotonną nutę. Jest to jedna z pierwszych większych ról w jego karierze, jednak definitywnie wina nie leży tu po jego stronie, bowiem jako główny bohater Campione! sprawdził się naprawdę znakomicie, podobnie jak w obecnie emitowanym Sakurasou no Pet na Kanojo. W rolę Asuny wcieliła się dużo bardziej doświadczona Haruka Tomatsu, jednak i w jej przypadku widoczny jest ten sam problem, choć nie w tak dużym stopniu. Jeśli macie ochotę na niezwykle wciągające, choć niepozbawione wad anime z myślącymi, sympatycznymi bohaterami, dość ciekawą fabułą i porządną grafiką, Sword Art Online jest tytułem zdecydowanie dla was. Sam bawiłem się przy tej serii przednio i nie nudziłem się nawet przez chwilę. Na koniec mogę tylko dodać dobrą radę dla wszelkiej maści fanów MMO – nie próbujcie tego porównywać do współczesnych gier tego typu, bowiem bardzo, ale to bardzo się rozczarujecie.